O kawiarniach, rzucaniu palenia i obawie przed siedzeniem, a także o owocnej muzycznej współpracy, inspiracjach i zamykaniu się we własnej głowie, z Grzegorzem Turnauem rozmawiała Dorota Czyż.
Spotykamy się na Brackiej w „Nowej Prowincji”. Wiem, że lokal prowadzi Pana żona. A Pan maczał w nim palce?
Rzeczywiście, moja żona jest współwłaścicielką tego miejsca, natomiast formalnie ja nie mam z nim nic wspólnego. No, może poza rytualną, darmową kawą.To miejsce to jednak nie tylko kawiarnia i cukiernia, ale także odbywające się tu od ośmiu lat spotkania, wernisaże, promocje książek – również związane z muzyką. W tym sensie, jestem tutaj na prawach współgospodarza.
Fani mogą tu także zostawić dla Pana list, jeśli podpiszą kopertę „Dla Grzegorza”…
Unikam słowa „fani”, bo pochodzi ono od „fanatyzmu”, a ja nie odczuwam wokół siebie ludzi mających fanatyczny stosunek do mnie i mojej twórczości. Są to raczej sympatycy i osoby zainteresowane tym, co robię. I rzeczywiście jest tutaj taka skrzynka kontaktowa i staram się – choć z opóźnieniem – na wszystkie listy odpowiadać.
Czytałam wywiad, w którym przyznał Pan, że za największe zagrożenie uważa… siedzenie. Jak Pan sobie z tym siedzeniem radzi?
Kiedyś za te słowa mnie chyba pokarało, bo wziąłem udział w akcji, która miała na celu popularyzację „Szlachetnej Paczki”. Pomysł był taki, żeby w paczce – czyli pudle – zamknąć kogoś znanego i żeby ten znany ktoś promował ideę niesienia pomocy. Media przekazywały wtedy informację, że „Grzegorz Turnau siedzi w pudle”.
Pamiętam!
A zatem jak Pani widzi, to siedzenie obróciło się w rzecz pożyteczną, choć dość ryzykowną, bo wiele osób wzięło te informacje na serio i w efekcie rozdzwoniły się telefony od mojej rodziny i znajomych zatroskanych moim losem.
Wracając do zagrożenia siedzeniem – podczas moich występów jestem przywiązany do fortepianu i rzadko od niego wstaję, podróżować na stojąco też raczej się nie da, chyba, że tramwajem, ale to nie zaspokaja moich potrzeb. W związku z tym, siedzenie jako pozycja życiowa jest u mnie zjawiskiem dominującym i dojmującym, a jedynym możliwym sposobem walki z tym jest… leżenie! Ale pocieszam się, że moje doczesne szczątki ulegają takiej samej degradacji i atrofii jak wszystko na świecie.
Wiem, że jako były palacz popiera Pan akcję „Lokal bez papierosa”.
Tak.
A przecież Kraków kojarzy się z ciemnymi, zadymionymi knajpkami, w których spotykają się lubiący wypić artyści i że na tym właśnie polega sprzyjająca sztuce atmosfera.
Urodziłem się pod koniec lat 60-tych, w czasach, kiedy palili absolutnie wszyscy i wszędzie. Palili lekarze w przychodniach, nauczyciele w szkołach, a osoby niepalące były egzotyczną mniejszością. A zatem ja się wychowałem w dymie, wyrosłem w nim, dla mnie dym był czymś oczywistym. Kiedy byłem dzieckiem i jechałem z mamą taksówką do przychodni wyrwać ząb, lubiłem jak taksówkarz zapalił „Klubowego”, bo ten zapach mnie uspokajał. Wraz z upływem lat sam stwierdziłem, że to nie jest mi dłużej do szczęścia potrzebne i po trzech próbach i powrotach do palenia, 4 lata temu definitywnie rozstałem się z tym nałogiem.
Bardzo dobrze rozumiem ludzi, którzy palą i lubią palić, bardzo dobrze rozumiem, że to jest nałóg. Rozumiem także, że są to osoby, które chcą mieć miejsca, w których będą mogły palić, a niepalący wcale nie muszą tam przychodzić. I jestem za tym, aby takie lokale, w których się nie podaje jedzenia, do których nie przychodzą rodziny z dziećmi – a zatem zwykłe puby czy bary alkoholowe – miały możliwość otwarcia się dla osób palących.Natomiast absolutnie zgadzam się z tym, aby w szeroko pojętych lokalach gastronomicznych i kawiarniach wprowadzić całkowity zakaz palenia.
Jak Pan rzucił palenie?
To była moja trzecia próba, więc wiedziałem już wszystko o rzucaniu. Za pierwszym razem nie wie się, jak to jest nie palić i tego się człowiek uczy. Po wielu latach palenia, człowiek nie wie także, jak to jest zapalić po tym, jak się już rzuciło. Za drugim razem niby się to wie, ale liczy się, że te papieroski będą fajne. Natomiast za trzecim razem wie się już wszystko – że jak się rzuci to jest lepiej, a papierosy wcale fajne nie są. W związku z tym trzeci raz jest ostatnim. Mam nadzieję.
W młodości inspirował Pana Marek Grechuta. Dziś Grzegorz Turnau czymś się inspiruje, czy sam dla siebie jest inspiracją?
To by było jak u Witkacego – patrzyłbym w „zwierciadło swojej własnej głębi”… Z Grechutą to prawda, jeszcze jako licealista się nim zafascynowałem i był dla mnie inspiracją – to pod jego wpływem postanowiłem spróbować swoich sił w podobnej dziedzinie, zacząłem czytać wiersze, choć wcześniej mi się to nie zdarzało. Pewien rodzaj dalekiego pokoleniowo koleżeństwa, które nawiązaliśmy
w Piwnicy Pod Baranami, pozwoliła mi lepiej zrozumieć, w jaki sposób Grechuta tworzył. Później nasze drogi się już nie spotykały – po prostu wydoroślałem i nie sądzę, aby osoby śledzące moje dzisiejsze poczynania mogły stwierdzić, że naśladuję Marka Grechutę.
A jak jest dziś?
Czerpię inspiracje z różnych źródeł. Przy mojej ostatniej płycie współpracowałem choćby z Sebastianem Karpielem Bułecką, toteż aranżacja, jaką wymyśliłem (muzykę skomponował inny góral, Jan Kanty Pawluśkiewicz), przywodzi na myśl aurę muzyki zespołu Zakopower. Gdzie indziej spotkałem się z Anią Jopek i pisząc dla niej „Bossanovę Solannową” zakładałem pewien klimat, który ona sama sobie stworzyła. Muzycznie odwiedzam różne bajki – trochę jak w „Akademii Pana Kleksa”. Zaglądam do tych bajek, poznaję ich atmosferę, ich zapach, ich kolor i staram się zaczerpnąć stamtąd czegoś do swoich nut.
Współpracowałem z naprawdę wieloma artystami. Nie ma sensu drukowanie listy tych świetnych nazwisk. Składam się z drobiazgów, które ktoś mi podarował lub podszepnął, albo które ja sam podpatrzyłem.
Zresztą – wszyscy z tego się składamy: ze spotkań i rozmów z innymi ludźmi, z okruchów, które ktoś nam zostawił – tak właśnie myślę o swoim pisaniu i komponowaniu.
Czego Pan słucha prywatnie, u siebie w domu?
Różnych rzeczy. Ostatnio bardzo podoba mi się Melody Gardot, która nagrała fantastyczną płytę z aranżacjami orkiestrowymi Vince’a Mendozy. Ma piękny, poruszający, liryczny głos z vibratem a’la Edith Piaf. Wybieram się niebawem do Szczecina na jej koncert. Od niedawna bardzo lubię też ścieżkę dźwiękową z filmu „Hotel Marigold” autorstwa Thomasa Newmana.
Szczerze muszę Pani jednak przyznać, że na co dzień redukuję u mnie w domu muzykę do minimum, nie puszczam jej ot tak, żeby leciała w tle, raczej staram się poświęcić muzyce czas i słuchać płyt od początku do końca.
Poza komponowaniem i aranżowaniem, pisze Pan też teksty. Mój ukochany pisarz, Ryszard Kapuściński zwykł mawiać, że aby napisać jedno zdanie trzeba wcześniej przeczytać tysiąc innych. Zgadza się Pan?
Może ta proporcja jest właśnie taka? Nigdy nie liczyłem. Z pewnością nie da się pisać nie czytając i komponować nie słuchając.
Z drugiej strony, kiedy chcę tworzyć, muszę się szczelnie zamknąć w sobie i nie słucham wtedy muzyki, biorę odpowiedzialność tylko za siebie i nie szukam inspiracji na zewnątrz, tylko w mojej biednej głowie.
Buszując po Pana stronie internetowej odkryłam, że udostępnia Pan fanom swoje nuty. I to w dobie praw autorskich, patentów i ACTA!
ACTA niedawno upadło. Znajomy – który zresztą opiekuje się moją stroną internetową – od wielu lat spisywał sobie moje piosenki. Kiedy zapytał, czy udostępnię mu moje materiały, żeby zamieścił je na stronie internetowej, zgodziłem się. Od samego początku założyliśmy, że nie będziemy za to pobierać opłat. Jest to forma popularyzacji mojej muzyki wśród osób, które są muzykami i lubią moje piosenki. Forma równie dobra jak koncert. Poza tym, jestem przekonany, że ktoś, kto chce mieć w domu ładnie wydany zestaw moich 40 piosenek, i tak pójdzie do księgarni i kupi album.
Czy nazwałby Pan złodziejem osobę, która ściągnie z Internetu Pana piosenkę?
To zależy od kryterium jakie przyjmiemy do rozgraniczenia własności publicznej od prywatnej. Uważam, że rzeczy, które sam zrobiłem, albo sam kupiłem za zarobione pieniądze, są moją prywatną własnością: książka, mebel, samochód, fortepian.
Kiedy radio wyemituje moją piosenkę, do mojej kieszeni trafia – za pośrednictwem organizacji chroniącej prawa autorskie – symboliczna kwota, powiedzmy 20 groszy.
Nie mogę zgodzić się z tym, że wszystko, co zostało już opublikowane, staje się własnością publiczną. Musimy wypracować takie reguły, które uszanują czyjś wysiłek twórczy i pracę, jaka została włożona w daną rzecz. Jeśli ktoś dzięki swoim umiejętnościom i pracy stworzył coś, czego ktoś inny nie potrafi sobie zrobić sam, to nie powinno się tego od niego tak po prostu – brać. Każdy artysta czymś się żywi – nie tylko powietrzem – i należy to uszanować.
Słuchając Pana czuję, że jest Pan osobą żyjącą w zgodzie z samym sobą, człowiekiem niezwykle konsekwentnym i zadowolonym z tego, jak potoczyło się jego życie. Czego mogę więc Panu życzyć?
To bardzo miłe, że dobrze mi Pani życzy! Chciałbym, aby pewne rzeczy w tej drugiej połowie życia – bo pierwsza przeszła nienajgorzej, zarówno pod względem rodzinnym jak i zawodowym – były kontynuacją tej pierwszej połowy, ale bardziej świadomą, z lepszą nawigacją. A o ciemnych sprawach, klęskach i wątpliwościach porozmawiajmy kiedy indziej.